czwartek, 10 lutego 2011

There is a light that never,never goes out...

No tu jest takie light,które never goes out i ciągle patrzę jak mnie razi.
Skoro nie można powiedzieć komuś czegoś prosto w twarz,pozostaje rozmowa samej ze sobą.Wczoraj wieczorem popłakując raz po raz ułożyłam sobie całą możliwą rozmowę,wszytkie argumenty,żale wszystko co mnie uwiera i  o czym chciałabym  Cie wreszcie  poinformować.
Co gorsza układając sobie te pytania,równoważniki i odpowiedzi ani przez chwilę nie pojawiła się myśl,co odpowiesz.To troche taka paranoja,bo ja mogłabym spisać to wszystko na kilku kartkach A4 a nawet nie wiem co druga strona ma mi do powiedzenia.
Tak czy owak,czekam na dzień kiedy wreszcie znaczna część prawdy ujrzy światło dzienne.Bo to co niepowiedziane,niewyjaśnione,tłumione wewnątrz boli jak napierdalanie kosą w plecy.
Ciekawa jestem czy jak rzeczywiście dojdzie co do czego to czy też będę taka cwana jak w myślach jestem...

A dzisiaj i jutro muszę uważać co bym się nie zaksztusiła świeżym powietrzem i co bym drogi do domu nie zapomniała...pierwszy raz od 3tygodni wychodzę na miasto z kimkolwiek się spotkać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz